wtorek, 26 czerwca 2007

Kamczatka 2004 -wyprawa motocyklowa





W Krainie Ognia i Lodu. (oryginalna wersja artykułu Świat Motocykli 5/2005- przed korektą)






-Dokąd jedziesz, jaki jest cel twojej podróży?
Zapytał groźnie rosyjski urzędnik.
-Pietropawłowsk Kamczacki.
Odparłem
-Pojadę najpierw do Magadanu a potem będę próbował przedostać się na Kamczatkę.
-Cooo
takiego, a to dobre! Słyszeliście?!
Zwrócił się teraz do swych kolegów po fachu.
–Chce jechać motocyklem na Kamczatkę. Wariat czy co?
W tym momencie wszystkie osoby znajdujące się w pomieszczeniu wybuchły gromkim śmiechem.
-Chłopcze, jak dojedziesz do Krasnojarskiego kraju to będzie sukces!
Wtrącił jeden z oczekujących na swoją kolej kierowców śmiejąc się przy tym serdecznie.
-W każdym bądź razie wriemienny wwoz mogę dać na 10 dni.
Przerwał zamieszanie urzędnik.
-Dlaczego, wizę mam przecież na trzy miesiące.
-Powiedziałem, że mogę dać na dziesięć, jak chcesz na dłużej to jedź do Moskwy do urzędu celnego, tam dają na dłużej.
Zniesmaczony opuściłem duszne wnętrze baraku. Trzy godziny stania na granicy w kolejce po jakiś idiotyczny dokument, który zezwala naszemu motocyklowi na dziesięciodniowy pobyt na terenie Federacji Rosyjskiej. A co dalej? Problemy, mandaty?
-Przydałoby się załatwić to od ręki. Po co później się denerwować.
Stwierdziła Ula, wysłuchawszy opisu całej sytuacji. W tym celu udaliśmy się do najbliższego urzędu celnego, który znajdował się na naszej trasie- do Smoleńska. Ze wstępnych ustaleń wynikało że w najlepszym przypadku moglibyśmy załatwić wymagane formalności w dwa trzy dni. To było absolutnie nie do przyjęcia, o wbijaniu się do Moskwy także nie mogło być mowy. W Moskwie nie załatwilibyśmy tego szybciej, a tylko zrujnowalibyśmy się finansowo. Podjęliśmy decyzję o olaniu tych dziwacznych wymogów. W końcu wszystkie inne dokumenty mieliśmy w porządku. Narodziła się w nas nadzieja że tam dalej osoby kontrolujące będą zaaferowane motocyklem oraz naszymi planami i przymkną oko na ten mały głupi papierek. Po nocy spędzonej w smoleńskim hotelu „Fenix” ruszyliśmy na Moskwę. Droga do Moskwy została wybudowana z okazji olimpiady 1980. Jest równa szeroka, można pruć praktycznie z dowolną prędkością uważając tylko na radary. Przejazd przez samą metropolię również nie stanowi większego problemu, trzeba wbić się na imponującą, wielopasmową obwodnice a potem już tylko uważać żeby nie przejechać zjazdu. Pomiędzy Moskwa a Władimirem natrafiliśmy na wiele remontów i wypadków. Tej nocy nie zaznaliśmy jeszcze smaku przygody. Spędziliśmy ją we Władimirskim hotelu Zołotoje Kolco. Za Władimirem droga była odrobinę gorsza, troszeczkę dziurawa ale mimo wszystko jechało nam się wyśmienicie. Kiedy dzień zaczął chylić się ku końcowi pod przydrożnym barem poznaliśmy się z Konstantinem- prezydentem klubu „Del Ninyo” z Niżnekamska, który to właśnie wracał swoim stuningowanym Uralem ze zlotu w Moskwie. Konstantin wyraził chęć ugoszczenia nas u siebie na co z chęciom przystaliśmy, z tym że Ural po paru kilometrach niespodziewanie odmówił posłuszeństwa i nie zostało nic innego jak rozbić namioty w polu pod lasem. Kiedy tak rozmawialiśmy przy ognisku z lasu dał się słyszeć rumor i trzask łamanych gałęzi. Konstantin zerwał się na równe nogi w dłoni dzierżąc siekierę i z bojowym okrzykiem ruszył do ataku. Napastnik w odpowiedzi głośno chrumkną i oddalił się czym prędzej. Rano wymieniliśmy się adresami i telefonami, my pojechaliśmy dalej a Konstantin czekał na kolegę który już był w drodze z potrzebnymi do naprawy częściami. Przed Ufą bardzo spodobały nam się tereny roponośne z charakterystycznymi „kiwakami” takimi jak na amerykańskich filmach tylko bardziej kolorowymi. Tego dnia czterokrotnie zatrzymywała nas milicja. Dwa razy za prędkość, dwa razy można by powiedzieć w celach towarzyskich. Za prędkość pierwszym razem zapłaciliśmy 200 rubli a za drugim puścili nas bez mandatu. Ogólnie rzecz biorąc milicja jest raczej miło nastawiona do podróżujących motocyklistów. Przeważnie kontrole odbywają się na przydrożnych posterunkach DPS które to umiejscowione są przeważnie w okolicach większych miast, albo na granicach regionów. Radośnie odpowiadając na wszystkie pytania unika się najczęściej wszelkich problemów. Pytania dotyczą przeważnie parametrów i ceny motocykla, celu podróży, kraju pochodzenia, poziomu życia w Polsce itp. Kiedy późnym popołudniem wjechaliśmy w góry Ural naszą uwagę przykuły niespotykane na naszych drogach manewry tutejszych kierowców. Wszystko wskazywało na to że hitem tego lata jest wyprzedzanie ciężarówki przez drugą wzbijającą przy tym tumany kurzu ciężarówkę, poboczem, najlepiej pod górkę a jeszcze lepiej żeby do do takiego wyprzedzania ruszył cały korowód samochodów co obserwowaliśmy zresztą niejednokrotnie. Sędziwe „gruzawiki” najlepsze lata mają przeważnie za sobą., przechodzone silniki Diesla koszmarnie smrodzą a do tego dochodzi często odór przypalonych na długich zjazdach okładzin hamulcowych. Same góry nie powalają na kolana, a przynajmniej to co można zobaczyć z motocykla. Na nocleg zatrzymaliśmy się w hotelu który posiadał na wyposażeniu saunę i niedźwiedzia w klatce.Warunki w jakich było trzymane zwierze zrobiły na nas przygnębiające wrażenie. Jadąc dalej minęliśmy pomnik graniczny Azja –Europa. Wymieniliśmy też walutę. O dziwo w małym wydawało by się zabitym dechami miasteczku znalazł się bank z fachową obsługą. W Rosji raczej nie ma problemów z wymiana waluty czy wybraniem gotówki. W średnich i dużych miastach są banki. Bankomaty też nie należą już do rzadkości. Problemu można się spodziewać oczywiście w obszarach mniej zaludnionych. O tankowanie także nie trzeba się martwić. Stacji jest sporo, lwia część z nich to obskurne stacje w starym stylu, z zakratowanymi czy nawet pancernymi szybami gdzie pieniądze wsuwa się w różne dziwne szufladki. Powstaje coraz więcej stacji nowoczesnych na wzór zachodnich ze sklepem i miłą obsługą. Za Uralem zaczyna się Syberia, typowe syberyjskie pejzaże: stepy i podmokłe lasy brzozowe. Ruch jest nieduży, wiele z posterunków DPS zamkniętych jest na głucho. Byliśmy zaskoczeni kiedy ni z tego ni z owego zatrzymano nas za prędkość. Rozmowa przybrała od razu przyjacielski ton. Funkcjonariusz nie wlepił nam mandatu i nawet podał rękę na pożegnanie stwierdzając przy tym że jesteśmy „bracia Słowianie”. Kiedy pod wieczór znowu zatrzymała nas milicja-tym razem w Omsku, na skutek małego nieporozumienia na moment zrobiło się niewesoło. Milicjant mówił niewyraźnie machając przy tym pałką (zamiast lizaków mają pałki w czarno białe pasy), co zinterpretowałem jako zezwolenie na kontynuowanie jazdy. Wystartowaliśmy… a milicja za nami w pościg. Kiedy nas dogonili nie byli mili, kazali mi wsiadać do radiowozu i strasznie się zezłościli ale spokojnie wytłumaczyłem że nie zrozumiałem, nie usłyszałem, jestem zmęczony a poza tym mamy wspólnych przodków (Słowian). Udało się wybrnąć z opresji bezgotówkowo, ale przyznam że ciśnienie mi podskoczyło. Wyjechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów za Omsk i zatrzymaliśmy się na nocleg w miłym motelu. Następnego dnia intensywnie padało. Zapłaciliśmy mandat za prędkość 100 rubli. Na przedmieściach Nowosybirska spotkaliśmy czeczeńską rodzinę podróżującą starym rozklekotanym samochodem. Mężczyzna i kobieta, w średnim wieku z gromadka dzieci. Zaczęli snuć smutną opowieść o swoim życiu. Podczas wojny zniszczeniu uległ ich dom wraz z dobytkiem i ponieważ kupno nowego było nierealne jechali do Tomska do obozu dla uchodźców. Czasami dostawali od kogoś trochę pieniędzy na benzynę i na jedzenie. Bywało że kiedy nie mieli na paliwo holowały ich ciężarówki. Żalili się że rosyjskie szkoły nie przyjmują czeczeńskich dzieci. Zrobiło nam się ich żal i wspomogliśmy ich finansowo. Wieczorem nadciągnęła straszliwa burza z piorunami. Schronienie znaleźliśmy w motelu niedaleko Kemerowa. Sącząc piwo w tamtejszym barze obserwowaliśmy ciekawe zjawisko. Mianowicie kiedy uderzały pioruny z kabli wijących się po ścianie sypały się iskry i przygasało światło. Następnym przystankiem naszej podróży był Krasnojarsk gdzie dzięki uprzejmości księży Klaretynów czekały na nas opony Michelin Desert, zapas oleju zaplecze warsztatowe oraz nocleg. Spędziliśmy tu dwa dni. Przez ten czas na spokojnie zmieniłem ogumienie oraz dokonałem przeglądu motocykla. Zasymilowaliśmy się także z miejscowymi motocyklistami którzy spotykają się prawie każdego wieczoru pod „Kinapark Pikra”(w cieplejszym okresie roku). Krasnojarsk jest dosyć ładnym i przyjemnym miastem. Można przespacerować się brzegiem Jeniseju, zrelaksować w jednym z ogródków piwnych. Ze wzgórza na szczycie którego znajduje się prawosławna kapliczka roztacza się piękny widok na okolicę. Ale dość tej sielanki- czas jechać dalej. Droga Krasnojarsk-Irkuck jest bardzo dobra. Napotkaliśmy tam tylko kilkadziesiąt km szutru. Infrastruktura noclegowa jest słabo rozwinięta . Kiedy rozbijaliśmy namiot w krzakach dokuczały nam komary w bardzo dużej ilości. Żadne środki chemiczne nie były w stanie ich odstraszyć. Bardzo niebezpieczne okazało się nawet załatwienie potrzeb fizjologicznych. Następną noc spędzamy w hotelu tym razem w Bajkalsku gdzie funkcjonuje papiernia zatruwająca wody Bajkału. Jak widać w podróży nad Bajkał trudno doszukać się znamion wielkiej ekstremalnej przygody. Na upartego można by nawet nie brać namiotu, gdyby odpowiednio rozplanować odcinki. Kiedy jechaliśmy w kierunku Ułan-Ude naszą uwagę przykuła nietypowa kontrastująca z otoczeniem biała budowla po lewej stronie drogi. Podjechaliśmy bliżej. Z napisu na tabliczce przytwierdzonej do ściany wynikało że to zabytkowy sobór prawosławny. Z bramy wyszła na momęt postać w białym fartuchu. A to co? Piekarnie jakąś tu sobie zrobili czy jak? Przeszło mi przez myśl. Podejdę i zapytam co tu teraz jest-zdecydowałem. Kobieta w białym kitlu wyjaśniła że to powstały za komuny szpital psychiatryczny mający jeszcze dzisiaj dwustu piedziesięciu pensjonariuszy.
Zabajkale to bez wątpienia jeden z najpiękniejszych regionów Rosji. Odcinek Ułan-Ude-Czita to naprawdę prawdziwy odlot. Szosa wije się pomiędzy górami które często porasta gęsta tajga, przepiękne są też rzeki i ich rozlewiska.
Kiedy zaczęło zmierzchać zjechaliśmy z drogi w kierunku rysującej się w oddali wioski. Pierwszego napotkanego człowieka zapytaliśmy o możliwość rozbicia namiotu na terenie gospodarstwa. Mężczyzna trochę jakby nieufny, stwierdził że nie ma u siebie warunków ale skierował nas do swojego sąsiada który to przyjął nas bardzo życzliwie. Był to skośnooki, przygarbiony, starszy mężczyzna . Otworzył szeroko bramę i wykonał gest zapraszający nas do środka. Wkródce zjawiła się żona gospodarza, brat oraz przyjaciel rodziny. Zaprosili nas na kolację. Kolacja była bezalkoholowa, bogata w domowej roboty produkty mleczarskie. Dowiedzieliśmy się że wioska w której znaleźliśmy się jest w całości zamieszkana przez Buriatów. Byliśmy zaskoczeni sporą wiedzą na temat Polski posiadaną przez tych ludzi. Rankiem na dowidzenia przekazaliśmy im 150 rubli w ramach wdzięczności. Byli zadowoleni i zapraszali ponownie. Jeszcze przed Czitą pękł stelaż oraz aluminiowe mocowania tylnego błotnika i lampy. Błotnik i lampę przyczepiliśmy plastikowymi opaskami, stelaż natomiast zespawał nam pewien miły człowiek za równowartość paczki papierosów. Przy okazji wiele nasłuchaliśmy się o niebezpieczeństwach czychających na nas, tam dalej. Według opini naszego rozmówcy jeśli nawet jakimś cudem dojechalibyśmy do granic Jakucji, to już na pewno sami Jakuci załatwią nas na cacy, ponieważ to bardzo źli ludzie. Z opowiadań wynikało także że motocykliści to ulubiona przekąska niedźwiedzi. Również w Czicie podczas kontroli drogowej milicjanci wyrażali obawy o nasze życie i zdrowie. Przyznam się że słuchając po raz kolejny opowiadań o rabusiach i niedźwiedziach zaczynałem już po woli tracić cierpliwość. I bez tego gadania byłem pełen obaw a Uli też na pewno nie poprawiało ono samopoczucia. Zaciskałem zęby i przeklinałem w duchu…k…wa, co was to do cholery
obchodzi, martwcie się o siebie, wam nikt przecież nie każe jechać! Dokładnie na 138 kilometrze drogi za Czitą definitywnie skończył się asfalt. Początkowo szuter był bardzo dobry, równy tak że można było spokojnie „sypać” stówką. Stopniowo zaczęło pojawiać się coraz więcej dziur co zmusiło nas do coraz to bardziej zdecydowanej redukcji prędkości, by wreszcie w okolicach Czernyszewska zwolnić do 20-30 km/h. Tereny przez które jechaliśmy były już mniej zaludnione. Dużę pagórkowate przestrzenie. Żar z nieba lał niemiłosiernie, wzbijany przez dziesiątki ciężarówek pył utrudniał oddychanie drapał w gardła. Drzew mogących dać trochę cienia także było niewiele. Rosjanie mawiają że Bóg stworzył Jałtę, Soczi a czort Czernyszewsk i Mogoczi. I coś w tym jest. W Czernyszewsku za symboliczne pieniądze wynajęliśmy pokój w bloku pod który dojechaliśmy z eskortą życzliwych milicjantów.
Pani recepcjonistka powiedziała że tego dnia było 45 stopni i że o tej porze roku to zupełnie normalne w tych regionach. To zabawne, przecież większości z nas Syberia kojarzy się z mrozem i białymi niedźwiedziami a tu proszę- bez problemu można dostać udaru słonecznego. Droga w kierunku Skoworodino była delikatnie mówiąc nie najlepszej jakości. Nawierzchnie często stanowił dosyć gruby tłuczeń który szybko ścierał opony, czasem trafiały się też większe kamienie. Motocykl prowadziłem bardzo powoli i ostrożnie. Chęć do szybszej jazdy studził dodatkowo widok wielu przycupniętych na poboczu samochodów. Powodem tych postojów były zazwyczaj porozrywane opony. A naterzęnie ruchu było naprawdę duże. Prowadzi tędy szlak którym w głąb kraju płynie żeka importowanych z Japonii samochodów. Jeden z kierowców „pocieszył” nas że on od Władywostoku rozerwał już trzy opony i że nie mamy szans dojechać gdziekolwiek tylko na jednym kąplecie ogumienia. Jadąc dalej widzieliśmy w że w wielu miejscach trwają intensywne prace co daje nadzieje że w przyszłości jazda tędy będzie dużo łatwiejsza. W miejscowości Amazar cudem trafiliśmy na hotel z banią. Był nawet na miejscu bar i zimne piwo. Następnego dnia spotkaliśmy Romana i Juliana z trójmiasta jadących z Magadanu samochodem Mitsubischi Pajero. W znaczący sposób podtrzymali nas na duchu. Z ich opisu wynikało że dalej nie będzie już gożej. Tylko na Kołymie miały na nas czekać atrakcje w postaci przeszkód wodnych. Uścisneliśmy sobie dłonie i rozjechaliśmy sie w swoje strony. Za Skoworodino droga stała się znacznie bardziej równa, ruch zmniejszył się. Szlak prowadził przez mało zaludnione przeważnie leśne tereny. Las był gęsty, iglasty. Widać było góry. Na postoju zaczerpneliśmy wody z krystalicznie czystego strumienia. Kilkadziesiąt kilometrów za miastem napotkaliśmy dwóch mężczyzn poruszających się pojazdem gąsienicowym. Podawali się za geologów szukających złota w tajdze. Jeden z nich był na tyle uprzejmy że pozwolił mi strzelić ze swojej dubeltówki do znaku drogowego. W rejonie Tyndy było ładnych pare kilometrów dobrego nowego asfaltu. Samo miasteczko okazalo sie czyste i zadbane. Kiedy nadarzyła się okazja na nocleg w hotelu, korzystamy z niej. Za apartament ze wszystkimi wygodami płacimy 1000 rubli. Ach my pieski salonowe. W okręgu Tyndy jestzasięg GSM. Za Tyndą pojawiał się jeszcze asfat ale takiej jakości że lepiej żeby go wogule nie było. Mało brakowało a stracilibyśmy aparat fotograficzny który przez nieuwage dostał się podczas jazdy pomiędzy błotnik a przednie koło. Na szczęście uszkodzeniu uległ tylko pokrowiec. Duża tablica oznajmiła nam początek Jakucji. Chura! tu nas już na pewno ukatrupią. Na pobliskich drzewach przywiązanych było wiele kolorowych szmatek i wstążeczek. Ten związany z religią zwyczaj zaobserwowaliśmy już wcześniej nad Bajkałem i na Zabajkalu. Na najbliższym DPSie przechodzimy następną kontrole. Milicjanci tym razem robili wrażenie jakby chcieli doszukać się dziury w całym ale w końcu odpuszczają. O wremienny wwoz na szczęście nie pytali. Tego dnia mieliśmy nie najlepsze samopoczucie. Droga znowu pogorszyła się, pojawia się dużo dziur jakby od mrozu. W wyższych partiach gór zalegał gdzieniegdzie śnieg. Zrobiło się chłodno i ponuro. Skumulowało się zmęczenie. Suer Tenere ma dość twarde zawieszenie i pod koniec dnia chciało nam się rzygać od ciągłych wstrząsów. Na szczęście w miejscowości Bolszoj Nimnyr trafiliśmy na mały przyjemny hotelik. Mogliśmy także zregenerować siły w bani. Pani administratorka przestrzegała aby broń boże nie zadawać się z Jakutami. –Nie zatrzymujcie się tam gdzie są skośnoocy- to źli ludzie-mówiła. Napiją się i szajba im odbiła. Potem przyszedł jej podchmielony małżonek który korzystając z okazji wyraził swoje niepochlebne zdanie na temat polityczno gospodarczej sytuacji w kraju. Cały następny dzień jechałiśmy przez dzikie opustoszałe tereny. Przerwy pomiędzy miasteczkami wynosiły często po kilkadziesiąt kilometrów. Otoczeni przez dziką przyrodę czuliśmy się fantastycznie. Od dawna czekaliśmy na taką trasę. Wieczorną porą dotarliśmy do wsi Ułu, gdzie chyba wszyscy byli pijani i robili wrażenie szurniętych albo nawet niedorozwiniętych. Wąsaty, tęgi, kąpletnie zalany mężczyzna przedstawił się jako Józef Stalin. Jakby ktoś się do was doczepił powiedzcie że znacie Stalina, wtedy nikt was nie ruszy- bełkotał kiwając się to w przód to w tył. Ponieważ Ula denerwowała się z powodu niedźwiedzi rzekomo licznie występujących w okolicy, chciałem i tym razem znaleźć nocleg pod dachem. Skierowano nas do baru który prowadziła starsza kobieta. Ona was weźmie do siebie-mówili ludzie. Wszedłem do zatęchłego brudnego wnętrza. Mężczyźni pijący vódke unieśli się znad stolika. –Oooo! Skąd przyjechałeś? Z Polski? Nalejcie Polakowi, szybko dajcie kieliszek dla Polaka!
-Nie, dziękuje. Nie chce vódki, szukam noclegu.
-Dawaj, tu w barze przenocujesz, nalejcie vódki Polakowi!
-Dobra, wiecie co, rozejrze sie jeszcze po okolicy. Dowidzenia-odparłem i zacząłem wycofywać się z tego syfu.
-I tak cie znajdziemy i tak się z nami napijesz-powiedział na pożegnanie jeden z nich łapiąc przy tym za piersi jakąś kobiete.
Dla świętego spokoju odjechaliśmy parenaście kilometrów dalej i rozbiliśmy namiot w lesie. Droga w okolicy Jakucka była nieco równiejsza. Znowu pojawił się na moment zasięg. Za Jakuckiem natomiast przez pare kilometrów nawierzchnia była dość mocno piaszczysta. Ponieważ Roman i Julian mówili że tu może być troche gożej z jedzeniem, na wszelki wypadek zrobiliśmy mały zapas. Chciałem w tym miejscu wyjaśnić że problem polegał na tym że po prostu w związku z mniejszym zaludnieniem sklepy występowały rzadziej, barów prawie wogule nie było. W każdym bądź razie z głodu się tu nie zginie. Z tankowaniem także nie było problemu. Tyle tylko że często tankowaliśmy niskooktanową bęzyne 80 a nawet 76 bo nie było innej. Kiedy tylko miełem okazje rozmawiałem z okrytymi złą sławą Jakutami- skośnookimi potomkami Dżingis Chana. Wydali mi się ok. Następnego dnia mijaliśmy wiele zamieszkanych przez nich wsi. Naszą uwagę przyciągnęły charakterystyczne jakuckie jurty. Jeźdźcy przeganiający bydło wyglądali jakby żywcem przeniesieni z zamierzchłych czasów. Brakowało im tylko szabli. Bardzo ciekawy był też oglądany przez nas cmętarz z nietypowymi nagrobkami. O zmroku dotarliśmy do Ustatty gdzie znajdowała się przystań promowa. Po drodze mineliśmy ugrzeźniętego w błocie kamaza. Droga na ostatnim czterdziesto-paro kilometrowym odcinku była nedznie utwardzona i na skutek niedawnego deszczu miejscami było dość grzązko. Namiot rozbiliśmy na przystani którą stanowił ogrodzony kawał brzegu. Rankiem załadowaliśmy się na rdzewiejący wiekowy prom którym trzeba było opłynąć brakujący trzydziesto kilometrowy odcinek drogi. Na promie obskoczyła nas grupa nietrzeźwych Jakutów którzy to w gruncie rzeczy byli sympatycznie tyle tylko że zamęczali mnie ciągłymi pytaniami o motocykl. Rekordziści pytali się po dziesięć razy o to samo. Zaczęło padać więc rozbiliśmy namiot na pokładzie. Po południu poznaliśmy Siergieja Zaiczikowa i jego syna Liosze. Wdaliśmy się w pogawędkę. Potem kiedy wieczorem jedliśmy kolację w ich furgonetce chwalili się nowo kupionym kałasznikowem, wersją dla myśliwych. W tych rejonach dużo osób ma broń w celach myśliwskich. W sklepie raczej trudno o świerze mięso, morzna kupić co najwyrzej tuszonkę. A po co chodować zwierzęta w zagrodzie skoro nieopodal w lesie jest ich pod dostatkiem. Po nocy spędzonej na promie zjechaliśmy na suchy ląd w okolicach Chandygi. Zaiczikowie zaprosili nas do siebie. Ponieważ miasteczko Tiepłyj Kljucz w którym to mieszkali było po drodze skorzystaliśmy z zaproszenia. Kiedy już siedzieliśmy w ich domu zaczeli nas karmić tak że o mało nie pękliśmy. Sybiracy chyba ze względu na surowe warunki w jakich żyją jedzą znacznie więcej od nas. Dużo i najlepiej tłusto. Ciągle padało co nie wróżyło dobrze. Niedługo miały zacząć się rzeczki i strumienie bez mostów. Lepiej zaczekajcie aż sie rozpogodzi- radził Sierjoża. Zostaliśmy do rana, w międzyczasie oganiając się od komarów wymieniłem pękniętą szprychę. Rano pogoda była bez zmian ale mimo to ruszyliśmy dalej. Trakt Kołymski którym teraz jechaiśmy kazał budować Stalin. Budowali go więźniowie-„wrogowie ludu” którzy zarówno pracowali jak i bytowali w straszliwych warunkach. Kiedy ktoś umierał podczas pracy był najczęściej zakopywany bezpośrednio na drodze dlatego dzisiaj nazywana jest ona drogą z kości. Na Kołymie za czasów Stalina istniało wiele łagrów gdzie zamęczano ludzi głównie przy wydobyciu złota, platyny i ołowiu. Było wśród nich także wielu Polaków. Pojawiły się pierwsze strumienie. Przed przejechaniem każdego z nich rozładowywaliśmy motocykl aby w razie czego nie utopić wszystkich rzeczy. Cali mokszy i przemarznięci rozbiliśmy obozowisko nieopodal zarwanego mostu w Kjubeme. W nocy temperatura spadła do 0. Grzaliśmy się bęzynową kuchenką. Nad ranem dygocąc z zimna udaje mi się przejść po rozwalonym moście na drugi brzeg szerokiej rzeki. O przejeździe motocyklem nie mogło być mowy. W miasteczku odnajduje Sierjoże Letnikowa do kturego dostałem namiar od jednego z pasażerów promu. Sierjoża zaprasza nas do siebie. Wracam po Ule która jest bardzo ucieszona że jednak nie zamarzniemy. Miasteczko Kjubeme Składa się z paru domów na krzyż. Dożo budynków jest zniszczonych lub oposzczonych. Przebiega tędy kabel telefoniczny łączący Magadan z resztą świata. Znajdują się tu urządzenia do obsługi kabla i mini elektrownia na olej napędowy. Sierjoża i jego żona byli zatrudnieni przy obsłudze tych wszystkich urządzen podobnie jak większość mieszkańców. Ludzie żyjący na Kołymie są w dużej mierze samowystarczalni. Łowią, polują a tu w Kjubeme chodują jeszcze warzywa w małych szklarniach. Po dniu oczekiwania zjawiło się dwóch Jakutów jadących ciężarówką Ural z napędem na trzy osie. Dogadaliśmy się z nimi i przewieźli nasz motocykl przez rzekę. Ale była to tylko połowa sukcesu ponieważ dwadzieścia pięć kilometrów dalej była kolejna spora rzeczka i duży zarwany most. Jakuci jechali akurat w drugą strone i nie kwapili się do pomocy. Po wstepych oględzinach doszliśmy do wniosku że pruba samodzielnego przejazdu jest zbyt ryzykowna i że bedziemy czekać na kolejną dużą ciężarówkę albo na obniżenie sie poziomu wody. Na to ostatnie nie zanosiło się ponieważ ciągle padało. I w taki właśnie sposób spędziliśmy cztery deszczowe dni na noce wracając do państwa Letnikowów. Przez ten czas tylko jeden śmiałek podjął prube przejazdu. Niestety Kamaz z napędem tylko na tył utknął prawieże na środku rzeki. Wreszcie rozpogodziło się. Woda wyraźnie opadła, zrobiła się przejrzysta. W międzyczasie kilku ludzi zasugerowało nam aby szukać dogodnego miejsca do przeprawy na lewo od mostu ponieważ tam rzeka jest dużo szersza i co za tym idzie płytsza. Tak też zrobiliśmy. Dotarliśmy do miejsca gdzie woda rozlewała się na dużą powierzchnie. Mnóstwo czasu brodziliśmy między wysepkami szukając płycizn. W końcu udało nam się wytyczyć właściwą trasę. Nie przebiegała ona po lini prostej lecz zataczała olbrzymie koło po mocno nawodnionej okolicy. Bagaże odczepiliśmy i zostawiliśmy z zamiarem późniejszego powroty po nie. Ula szła piechotą a ja jechałem z duszą na ramieniu od wysepki do wysepki. Co jakiś czas badaliśmy dla pewności dalszą drogę. W pewnej chwili motocykl zanurzył się tak bardzo że do naszych uszu zamiast gangu silnika dobiegł bulgot. Na szczęście dno było twarde i przyczepne, pozbawione większych nierówności dzięki czemu maszyna mozolnie suneła do przodu. Kiedy dotarliśmy do wiecznej zmarzliny znajdującej się na drugim brzegu radości nie było końca. W promieniach słońca rzucaliśmy się śnieżkami a potem „paliłem gume” na lodzie. Zapakowaliśmy motocykl i ruszyliśmy dalej. Żeby zpowrotem dotrzeć do głównej drogi trzeba było podjechać dosyć długą podmokłą stromizną, która była w dodatku dość grząska i poorana głębokimi koleinami. Mimo dobrych opon zakopałem motocykl ale po rozładowaniu udało się go wypchnąć. Wreszcie dobiliśmy do trasy. Jadąc dalej przejeżdżaliśmy w bród przez liczne mniejsze rzeczki i strumienie których było tak wiele że nie chciało nam się ich liczyć. Widzieliśmy jeszcze wiele oberwanych mostów. W miejscowości Tamtor znajduje się pomnik upamiętniający rzekomo najniższą zanotowaną na świecie temperature: -71,2C. Zatrzymaliśmy się tam na noc w remizie strażackiej gdzie dyżur pełni sympatyczny Jakut. Rano tankujemy do pełna etyline 80 (nie ma innej) i ruszamy dalej w nieznane. Za Tamtorem zaczęła się prawdziwa dzicz. Regularnie pojawiały się rzeczki do sforsowania. Mineliśmy po drodze dosłownie pare domów na krzyż a poza tym nie było nic. Pustkowia, góry, tajga. W wielu miejscach zalegał śnieg. Przez cały dzień minęły nas zaledwie dwa samochody. Kierowca jednego z nich zrobił na nasz widok mine jakby zobaczył ducha.
-A skąd wy sie tu wzieliście, dzieciaki! Kierowca olbrzymiego Urala nie krył zdziwienia.
-Tam dalej uważajcie, będą głębokie kałuże, starajcie się je objeżdżać bokiem bo sie potopcie-przestrzegał.
Jak się potem okazało nie były to zwykłe kałuże. Rozlewały się zazwyczaj na całą szerokość drogi. Dno miały często grząskie, muliste. Mętna woda skrywała głębokie koleiny wyorane przez olbrzymie koła tutejszych ciężarówek. Nierzadko po obydwu stronach takiego jeziorka było bagno albo gęsty las co zmuszało do iście alpejskich kombinacji. Raz nawet ułożyliśmy coś w rodzaju chodnika z grubych gałęzi żeby błoto nie zassało naszego pojazdu. Pod wieczór
niestety chcąc skrucić drogę wytyczoną przez przezorną Ulę władowałem się z motocyklem w tak głebkie błoto że żadnym sposobem nie dało się wybrnąć z opresji, a wprost przeciwnie. Przy każdej próbie wyjechania maszyna grzęzła jeszcze bardziej. Kiedy przednie koło prawie w całości znikło pod wodą zrobiło się to naprawde mało zabawne. Przekopałem wówczas jamę pod silnikiem i przeciągnąłem tamtędy dwa drągi aby zapobiec całkowitemu utopieniu naszej Tenery. Trzecim drągiem podparłem ją aby stała w pionie i ponieważ zaczęło się sciemniać atakowani przez roje komarów zabraliśmy się do rozbijania obozowiska. Stwierdziliśmy że najlepiej będzie zrobić to na drodze żeby nie przegapić żadnego z tak rzadko przejeżdżających tędy samochodów. Rozpaliliśmy duże ognisko. Niedźwiedzie podobno nie podchodzą do ognia. W „radosnej” atmosferze wykalkulowaliśmy, że dotarcie piechotą do najbliższych osad ludzkich zajmie nam około trzech dni, tak na wszelki wypadek jakby długo nikt nie jechał. Ku naszej wielkiej radości po niespełna dwóch godzinach zjawił się Uaz „tabletka”, furgonetka z napędem na cztery koła. Jechali nim dwaj bracia- dwóch tęgich chłopów. Motocykl wyciągnęliśmy w minutę. Następnie urządziliśmy coś w rodzaju imprezy. Bracia zaparzyli cherbate na wodzie z kałuży. Zajadając tuszonkę słoninę i różne inne przysmaki, rozmawialiśmy do późnych godzin nocnych.
–Rafał, Ula, przyjedźcie do nas na Kołyme zimą. Mamy duży dom, banie, moja żona się ucieszy. Upolujecie sobie niedźwiedzia. Padła oropozycja od jenego z nich.
-Bardzo chętnie tylko wiesz, na to wszystko potrzeba pieniędzy. Odparłem
-Jakich pieniędzy? Jak już do nas dotrzecie to będziecie mieli wszystko za darmo. Jak moglibyśmy od naszych gości przyjąć pieniądze? Tu się tak nie robi.
I miał słuszność w swoich słowach. Tu ludzie pomagają sobie bezinteresownie. Ci u których gościliśmy do tej pory także nie przyjeli od nas złamanego rubla. A przecież państwo Letnikow żywili nas prawie przez tydzień i jeszcze dali nam jedzenie na droge zresztą tak samo jak Zaiczikowie.
Uzgodniliśmy z braćmi że ponieważ do lepszej drogi pozostało już tylko około osiemdziesięciu kilometrów pokonamy ten odcinek razem. Nazajutrz bagaże wrzuciliśmy do Uaza. Z Ulą doszliśmy do wniosku że będzię rozsądniej i szybciej jak ten najtrudniejszy odcinek przejedzie z braćmi Uazem. Poza tym Uli od dłuższego czasu podobałały się te wozy i była to doskonała okazja do przejażdżki. Forsowaliśmy wspólnie liczne przeszkody wodne. Znowu motocykl zassał się w bagno. Bez naszych przyjaciół byłoby krucho. Dojechaliśmy do miejsca gdzie droga prowadząca po zboczu góry obsunęła się. Sytuacja niby beznadziejna tym bardziej żę trochę wcześniej w Uaziku urwał się przedni napęd a przeszkoda była bardzo trudna nawet dla terenowego motocykla. Z leżących nieopodal kłód bracia ułożyli podłoże. Pierwsza pruba nie powiodła się. Większość kłód poleciała na boki i samochód podwiesił się na podwoziu. Kiedy w końcu jakoś udało się wycofać z tej dziury ułożyli kłody jeszcze raz tym razem inaczej i jakoś poszło! I teraz ja po tych wszystkich śliskich kłodach gałęziach i śmieciach miałem przejechać. Przejechanie po tym rozpędem uznałem za zbyt ryzykowne. Przeturlałem się przez tą jamę powoli aż do krawędzi. Przednie koło nie chciało wskoczyć na góre więc jeden z braci szybko wyrąbał toporkiem przeszkadzający kawał gruntu. Potem też było parę ciekawych momentów. Najgorsza była ostatnia rzeczka gdzie osiągałem zanurzenia na granicy zassania wody w filtr. Z przerażeniem obserwowałem jak głęboko zanurza się jadący przede mną UaZ, byłem pewny że utopie motocykl. Kilkaset metrów po błocie na drugim brzegu to był już czysty relaks. Wielokrotnie ludzie przestrzegali przed różnymi bandami i mafiami grasującymi na rosyjkich drogach. I rzeczywiście kiedy już po dojechaniu do lepszej drogi zwanej federalką przygotowywaliśmy obiad, osaczył nas gang świstaków czychający na resztki jedzenia. Z braćmi rozstaliśmy się z żalem. Zarówno oni jak i my byliśmy smutni że musimy się już rozstać. Okazało się że stacja na której mieliśmy zatankować już nie funkcjonuje od ładnych raru lat. Miasteczko Kadykan znajdujące sie nieopodal wyglądało jakby przeszła zaraza. Straszyły opuszczone bloki, garaże, restałracja, wraki samochodow. Żadnej żywej duszy. Niesamowity widok. Kiedy wruciliśmy na federalkę zatrzymałem przejeżdżający akurat samochód w celu zakupu paru litrów bęzyny ponieważ do następnej stacji był jeszcze spory kawałek a my jechaliśmy na oparach. Kierowca nie miał za bardzo jak spuścić paliwa ale zatrzymał mały autobus. Kierowca autobusu zalał mi cały bak (ponad 20L). Nie przyjął ode mnie pieniędzy za paliwo. Sytuacje skwitował stwierdzeniem żę tu jest Kołyma, tu się pomaga ludziom. Przemarznięci i mokszy dotarliśmy do miasteczka Hołodnyj gdzie przenocowaliśmy u bardzo sympatycznej rodziny pochodzenia ukraińskiego. Raczyliśmy się u nich się domowym jedzeniem i rosyjską wódką która rozgrzała nas wyśmienicie. Ludzie ci byli tak gościnni i sympatyczni że trudno to opisać. Następnego dnia turlaliśmy się powoli przez surowe górzyste tereny. Lał deszcz było bardzo chłodno. Namiot rozbiliśmy 336 km przed Magadanem po prostu w krzakach. Niesamowita rzecz miała miejsce rano kiedy odjechaliśmy z tamtąd pare kilimetrów. Przez droge przeczłapał jakby nigdy nic duży misio. Wreszcie po ponad miesiącu dotarliśmy do Magadanu. Ulokowaliśmy się w hotelu. Pare dni spędziliśmy w mieście sprawdzając wszystkie możliwości przedostania się na Kamczatkę. W końcu przechadzając się nad brzegiem Pacyfiku, zdecydowaliśmy się na lot samolotem z przesiadką w Chabarowsku ponieważ bezpośredniego samolotu nie było. Po następnych dwuch dniach znaleźliśmy się wreszcie na kamczackim lotnisku Jelizowo biedniejsi o 1000 $, ale warto było. Z samolotu zatoka Awaczyńska i rozsiane po całej okolicy wulkany wyglądały wspaniale. Podczas transportu Super Tenera została trochę porysowana , akumulator który miał stać w pionie został wywrucony tak że część elektrolitu się wylała, ktoś ukradł ozdobne nakrętki na wętyle, ale i tak spodziewaliśmy się czegoś znacznie gorszego. Składamy motocykl do kupy, nalewamy bęzyny i jedziemy do znajdującego się niedaleko Pietropawłowska Kamczackiego. Ceny noclegów są abstrakcyjne np 3200rubli za pokuj dwuosobowy. Kiedy zakładaliśmy kaski przed ostatnim odwiedzonym przez nas hotelu, byliśmy zdecydowani na dziki nocleg za miastem, jednak pani z recepcji zrobiło się nas żal i zaoferowała nam darmowe spanie w domu swojej matki która akurat wyjechała. Dom był niedaleko. Pani Wika pokazała nam wszystko i przekazała nam klucze. Niesamowita gościnność i zaufanie za razem.
–Rano będe o dziesiątej. Jak byście wcześniej wyjeżdżali to podrzućcie mi klucze do hotelu, do rana mam dyżur. –Rzuciła z uśmiechem na odchodne. Wieczorem kręciliśmy się jeszcze po mieście które samo w sobie nie jest interesujące. Olbrzymie wrażenie robią natomiast wulkany górujące nad okolicą a zwłaszcza czynny dymiący wulkan Awaczu. Przy placu Lenina poznaliśmy miejscowych motocyklistów, którzy zaoferowali nam pomoc w sprawach technicznych i mieszkaniowych. Ustaliliśmy że wkrudce wyruszymy wspulnie w trase po najpiękniejszych zakątkach kamczatki. Nastepnego dnia przeprowadziliśmy się do mieszkania gdzie mieszkał jeżdżacy hondą Doninator Sasza ze swoją dziewczyną Wasiliną oraz tymczasowo drugi Sasza dosiadający aktualnie starej Africy Twin jedynej na Kamczatce. W garażu wymieniłem olej, zużyte łożyska w tylnim kole , oraz dokonałem paru innych drobnych napraw. Chłopaki przynitowali nam , nowe okładziny do tylnich klocków chamulcowych które zdarły się do blachy. Tak przygotowani po południu mogliśmy wyruszyć w droge. Wasilina została w domu, dołączył do nas za to Liosza na Hondzie Baja 250. Kilkadziesiąt kilometrów za Pietropawłowskiem asfalt urywa się i dalej są już tylko szutry. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Małki gdzie jest kęping na terenie którego znajdują się jeziorka termiczne. Bardzo intrygująca sprawa, niektóre były tak gorące że nie można było do nich wejść a tuż obok płynął lodowato zimny strumień. Kiedy leżąc w jeziorku wsunąłem ręke głębiej w dno prawie sie poparzyłem, ziemia była tak gorąca. Na następny dzięn pogoda nie dopisała i niewiele mogliśmy się naoglądać. Dotarliśmy do Esso malowniczego miasteczka położonego w dolinie górskiej, która jest podobno olbrzymim oczywiście wygasłym kraterem wulkanicznym.(przynajmniej tak mówią miejscowi). Zatrzymaliśmy się w wygodnym hoteliku posiadającym basen zasilany ciepła wodą z naturalnego gorącego źródła. Cena za osobe wynosiła 350 rubli. Musiałem tu wymienić łożysko zabieraka ponieważ dostało takich luzów że śruby zawadzały o wachacz . Rano poszliśmy do miejscowego muzeum gdzie obejrzeliśmy wiele ciekawych okazów przyrodniczych oraz wyrobów ludowych. Najbardziej spodobała nam się portmonetka z ryby. Dużą część wywodu przewodnika stanowiło zachwalanie cudownych właściwości muchomorów które są tradycyjnym odurzaczem rdzennych mieszkańców Kamczatkl: Koriatów, Czukczów i Ewenów. Potem cofamy się do miejscowości Kljuczi gdzie znowu wbijamy się do hotelu. Tego dnia była tak nędzna pogoda że prawie nic nie zobaczyliśmy. Droga prowadząca do Ust Kamczatsk gdzie dotarliśmy następnego dnia była nieco gorsza miejscami błotnista lub piaszczysta. Dzikie zalesione tereny. Po drodze dwa razy przeprawialiśmy się promem przez rzeczki. W samym miasteczku naszą uwagę przykuły domy w wesołych niemal jaskrawych kolorach. W drodze powrotnej w okolicach Kljuczi odpłynął nam ostatni prom więc nocowaliśmy na brzegu. Naszą kolacje stanowił pieczony na ognisku olbrzymi łosoś kturego nam podarowano, oraz kawior wykrojony z tejże ryby. Czerwony kawior i ryba to chyba największe bogactwo Kamczatki i najważniejszy produkt exprtowy. Niebo było rozgwieżdżone i czyste. Nareszcie mogliśmy podziwiać największy wulkan Kamczatki, Kluczewskaja Sopka 4700npm. Jest to prawdziwy olbrzym, górne jego partie są ośnieżone. Całość robi niesamowite wrażenie. W pewnym momencie naszym oczom ukazało się niezwykłe zjawisko świetlne. Najpierw byliśmy przekonani że to inwazja pojazdów pozaziemskich potem doszliśmy do wniosku że to deszcz meteorytów. Z błędu wyprowadził nas napotkany później mieszkaniec Kljuczi. Wyjaśnił że stosunkowo niedaleko znajduje się tajna baza wojskowa gdzie wystrzeliwane są sputniki i prawdopodobnie widzieliśmy start czegoś takiego. W niedalekiej odleglości od Kliuczi mineliśmy mocno przysypany przez pył wulkaniczny obszar. Przy dobrej pogodzie przyspieszaliśmy momentami do 140 za wyjątkiem Lioszy którego Honda nie rozwijała takiej prędkości. Znaliśmy już drogę więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Kurzyło się przy tym niesamowicie. Wruciliśmy do Pietropawłowska i zamieszkaliśmy znowu u Saszy. Za dziesięć dni odpływał statek którym mieliśmy zabrać się do Władywostoku. Przez ten czas zaliczyliśmy pieszą wspinaczkę na wulkan Awaczu, jeździliśmy po plarzy nad oceanem, tropiliśmy foki w okolicach Okiabrińska, moczyliśmy się w gorących jeziorkach i basenach oraz imprezowaliśmy. Poznaliśmy jeszcze mnustwo ciekawych sympatycznych ludzi. Podarowano nam między innymi zębatke zdawczą ponieważ nasza się zużyła. Kiedy przyszedł dzień wyjazdu z rzalem pożegnaliśmy się z przyjaciułmi. Podczas załadunku motocykla na statek kiedy motocykl dyndał zawieszony na dźwigu pogodziłem się z jego utratą. Na szczęście nie urwał się i zarówno on jak i nasza dwujka staliśmy się na sześć dni nieoficjalnymi pasarzerami kontenerowca. Koszt rejsu wyniusł 10000 rubli. Spaliśmy w oddzielnej kajucie, karmiono nas 4 razy dziennie, dostaliśmy niestety choroby morskiej. Czasem kufry motocyklowe przesuwały się po podłodze- tak bujało. W okolicach Sachalina widzieliśmy duże ilości delfinów które plynęły obok statku ścigając się i wyskakując z wody. Potem widzieliśmy jeszcze w oddali wybrzeże Japonii. Sporo czasu spędziliśmy na mostku kapitańskim gdzie wyjaśnono nam zastosowanie wszystkich urządzeń. Główny mechanik pokazał nam olbrzymi wielocylindrowy silnik pracujący pod pokładem. Na przełomie sierpnia i września dopłyneliśmy do Władywostoku gdzie ulokowaliśmy się w klubie Iron Tigers MC. Poznaliśmy sporo ludzi, między innymi Godżille i Tanie z Nowosybirska którzy utrzymywali się ze sprzedaży importowanych z Japoni samochodów które wywozili z Władywostoku. Wracali właśnie do domu i zapraszali nas do siebie. Zwiedziliśmy miasto które nie zainteresowało nas, kupiłem i wymieniłem przedniego kapcia, wreszcie ruszyliśmy w drogę powrotną. Do miejscowości Szimanowsk ku naszemu zaskoczeniu dojechaliśmy praktycznie po asfalcie i to niezłym. Po drodze znowu nocowaliśmy bezpłatnie u jakiś ludzi blisko granicy chińskiej a wcześniej w Chabarowsku w hotelu. Za Szimanowskiem znowu szutry, zaludnienie średnie, krajobraz zróżnicowany, często pagurkowaty a nawet lekko gódzysty. Żadnych problemów z tankowaniem, znowu spanie na dziko w namiocie.Generalnie nie ma się nad czym rozwodzić bo droga była naprawdę przyzwoita. Od czasu do czasu można nawet było trafić na jakiś bar i przegryźć coś na ciepło. . Jedynie odcinek Skoorodino- Czernyszewsk znowu dał nam w kość. Droga powrotna do domu upłynęła nam prawie bezstresowo. Poznaliśmy motocyklistow z Czity i Ułan-Ude którzy oczywiście ugościli nas czym chata bogata. W Ułan-Ude zwiedziliśmy jeszcze świątynie buddyjskie, a potem nie interesowało nas już nic poza szybkim powrotem do kraju. W Krasnojarsku przerzuciliśmy opony na szosowe. W Nowosybirsku zatrzymaliśmy się się u naszych znajomych poznanych we Władywostoku. Nasz łańcuch i zębatki wymagały wymiany i to jak najszybciej. Udało się kupić jedno i drugie. Wymieniłem też olej i filtr który również udało się znaleźć. Tak przygotowani ruszyliśmy w dalszą drogę. W Omsku doszło do nieprzyjemnego incydentu. Milicja zarządala 500$ mandatu za nieaktualny wriemienny wwoz. Zaproponowałem trzysta rubli ale to tak zirytowało funkcjonariuszy że zamknęli mnie w zakratowanym pomieszczeniu wewnątrz DPSu. Kiedy na początku odmówiłem wejścia tam, jeden z nich przeładował wycelowany we mnie automat i zaczął mnie poszturchiwać lufą, no to wszedłem. Musieliśmy im w końcu dać 2500 rubli żeby się odczepili.
Łańcuch zamontowany w Nowosybirsku okazał się felerny. Pod Moskwą z przykrością spostrzegliśmy że jest nadpęknięty w pięciu miejscach. Nie wyglądalo to dobrze. Doturlaliśmy się do hotelu we Wladymirze. Po wstępym rozeznaniu, staneło na tym że w okolicy nie ma nikogo kto mógł by nam pomuc. Zadzwoniłem więc do poznanego na początku wyjazdu Konstantina. Przedstawilem mu sytuacje. Konstantin zalecił spokój i oczekiwanie do rana ponieważ pora była już późna. Rano oddzwonił i podał adres sklepu w Moskwie gdzie mieli taki łańcuch. Szybko wsiedliśmy w autobus potem w metro, dokonaliśmy zakupu i już było po problemie. Wyjeżdżając z Rosji nie zostaliśmy już ukarani za wriemienny wwoz który ponad dwa miesiące wcześniej zakończył swoją ważność.Tym razem panowie okazali się entuzjastami naszej wyprawy. W końcu po prawie trzech miesiącach tułaczki i przejechaniu dwudziestu sześciu tysięcy kilometrów dowlekliśmy się do domu. Wiele dni musiało upłynąć zanim doszedłem do siebie. Miałem wrażenie że to wszystko było snem i nie mogłem uwierzyć że to stało się na prawdę. A jednak udało się wbrew zdrowemu rozsądkowi i instynktowi samozachowawczemu, dlatego wartto realizować swoje pomysły nawet jeśli wydają się niedorzeczne a ludzie wyśmiewają się z nich lub pukają w głowy nie wierząc że może się udać. http://picasaweb.google.com/Lysol1978/Kamczatka2004